Posiadacze obligacji lub nieruchomości ale też emeryci otrzymujący trzynastki to grupy, dla których wyższy poziom inflacji może oznaczać więcej pieniędzy w portfelu. Niestety potencjalny optymizm skutecznie studzą codzienne zakupy, spodziewane podwyżki cen prądu czy wyższe niż przed rokiem stawki za wywóz śmieci.
Inflacja to zjawisko, którego większość społeczeństwa po prostu nie lubi czemu trudno się temu dziwić. Przecież dziś GUS informuje o wyższej inflacji w związku z rosnącymi cenami w sklepach stawkami za wywóz śmieci, a niebawem oliwy do ognia mogą dodać wyższe ceny prądu.
Co za dużo to niezdrowo
Póki wzrost cen jest umiarkowany, to działa to stymulująco na gospodarkę. W uproszczeniu gospodarstwa domowe nie odczuwają wtedy nadmiernych wzrostów cen, a więc nie wykupują towarów ze sklepów. Z drugiej strony pieniądz powoli traci swoją siłę nabywczą co skłania do inwestowania, czyli np. przekazywania wolnych środków osobom, które mają pomysł na biznes i potrzebują pieniędzy na jego rozwój.
Ale jaki poziom inflacji jest odpowiedni? W opinii rodzimej Rady Polityki Pieniężnej optymalnym poziomem jest 2,5% w skali roku z akceptowalnymi odchyleniami o 1 pkt. proc. zarówno w górę jak i w dół.
Szybki wzrost cen zaburza jednak mechanizmy gospodarcze. Szczególnie widać to na przykładach skrajnych. Przy inflacji idącej w dziesiątki, setki czy tysiące procent ludzie zamiast oszczędzać czy inwestować starają się czym prędzej zamienić posiadane pieniądze na towary – nawet niekoniecznie te, które są im aktualnie potrzebne. Gwałtownie rosnące ceny zniechęcają też do produkcji rzeczy na sprzedaż – szczególnie jeśli do zapłaty za towar dochodzi z opóźnieniem, bo w międzyczasie na wartości traci kapitał zaangażowany w produkcję, a materiały do produkcji drożeją. W ten sposób pieniądz traci swoją rolę, co utrudnia i spowalnia obrót gospodarczy i ma druzgocący wpływ na sytuację ekonomiczną. Doskonałym przykładem może być aktualna sytuacja w Wenezueli, co w wielokrotnie mniejszym stopniu testowaliśmy też w Polsce na przełomie lat 80-tych i 90-tych.
Ponad 5% zysku z obligacji
Porzućmy jednak te katastroficzne rozważania, bo panująca w Polsce inflacja – choć ostatnio wyraźnie wzrosła, to wciąż mieści się w przedziale akceptowanych przez RPP odchyleń. Najnowsza publikacja urzędu statystycznego mówi o tym, że w grudniu 2019 roku ceny dóbr i usług były przeciętnie o 3,4% wyższe niż w analogicznym okresie przed rokiem. W pierwszym kwartale spodziewany jest jeszcze wzrost tego wskaźnika do około 4-5%.
To zatem z pozoru dobra wiadomość dla posiadaczy obligacji skarbowych indeksowanych inflacją. Chodzi o papiery wartościowe, które sprzedaje polski rząd, a których oprocentowanie może zależeć od tego jak szybko rosną ceny. Chodzi więc o papiery cztero-, sześcio-, dziesięcio- czy dwunastoletnie. Te dziesięcioletnie są w pierwszym roku oprocentowane na 2,7%, a w kolejnych okresach ich oprocentowanie jest wyznaczane poprzez dodanie 1,5 pkt. proc. do najświeższego odczytu inflacji.
Co zatem z obligacjami?
I choć przy wyższej inflacji rosną też zyski inwestorów, którzy swoje pieniądze powierzyli Ministrowi Finansów, to przecież mówimy tu jedynie o nominalnych zyskach. Gdyby urealnić je inflacją, to okaże się, że powody do zadowolenia mogą prysnąć. Przykład? Załóżmy, że mamy obligacje 10-letnie, kupione na początku 2019 roku. Jeśli w momencie określania oprocentowania na kolejny okres odsetkowy inflacja wyniesie faktycznie aż 4,5%, to nasze papiery przez 12 miesięcy będą oprocentowane na 6% w skali roku. Imponujące, ale niestety musimy pamiętać, że od tych pieniędzy będziemy musieli zapłacić podatek. To ogranicza nasz zysk nominalny do 4,86%, a to dopiero początek złych wieści.
Jeśli inflacja by się nie zmieniła, to realny zysk inwestora wyniosłaby jedynie 0,34%. Jeśli natomiast – zgodnie z prognozami – inflacja po wzroście w pierwszym kwartale obniży się do około 3% w skali całego roku, to realny zysk z wcześniej wspomnianej inwestycji wyniósłby 1,8%. Wynik lepszy, ale wciąż znacznie niższy niż wcześniej wspomniane kuszące 6%. Co do zasady obligacje skarbowe indeksowane inflacją należy więc traktować jako sposób na zachowanie wartości posiadanego kapitału, a nie cudowny sposób na jego pomnażanie.
Właściciele z wyższym czynszem
Z wyższej inflacji cieszyć mogą się też posiadacze nieruchomości przeznaczonych na wynajem. Warunkiem koniecznym jest jednak, aby w posiadanych przez nich umowach zapisane były klauzule indeksacyjne. Jest to bardzo często spotykane w umowach najmu lokali użytkowych. W przypadku wynajmu mieszkań takie zapisy są znacznie rzadsze. Ich zasada jest prosta – czynsz rośnie wraz ze wzrostem poziomu cen dóbr i usług (inflacją). Do tego historia uczy nas, że w dłuższym terminie sama wartość nieruchomości rośnie w średnim tempie przewyższającym inflację o 1-2 pkt. proc. rocznie. Stąd między innymi postrzeganie nieruchomości jako bezpieczna przystań dla kapitału.
W kontekście inflacji warto też dodać, że w przypadku mieszkań przeznaczonych na wynajem, częstą praktyką jest przerzucanie na najemców opłat administracyjnych, a te w bieżącym roku na pewno będą wyższe ze względu na wzrost minimalnego wynagrodzenia czy stawek za wywóz śmieci. W tym wypadku mamy jednak do czynienia nie z wyższym zarobkiem właściciela, ale przerzuceniem wyższych kosztów utrzymania nieruchomości na najemców.
Emeryci z podwyżkami
Podobnie działają też klauzule waloryzacyjne stosowane w przypadku świadczeń emerytalnych czy rentowych. Te są co roku podwyższane w zależności od inflacji dotykającej gospodarstwa domowe emerytów oraz realny wzrost płac. Znowu mamy tu jednak do czynienia z mechanizmem, który ma dawać ulgę emerytom stykającym się np. z rosnącymi cenami w sklepach. Analogiczny mechanizm powinien też dotknąć tzw. trzynastek. W bieżącym roku powinny one być wyższe ze względu na spodziewany wzrost wysokości minimalnej emerytury o 70 złotych.
Rosnąca inflacja jest też przyczynkiem do dyskusji o waloryzacji świadczenia 500+, choć w napiętym budżecie roku 2020 raczej trudno będzie znaleźć na to pieniądze. Skoro już mowa o budżecie, to warto zauważyć, że największym wygranym przy okazji rosnącej inflacji powinien być Minister Finansów. Najprościej pokazać powód na przykładzie podatku VAT, z którym spotykamy się przy okazji codziennych zakupów. Inflacja powoduje, że więcej wydajemy, a VAT z dokonywanych transakcji płynie szerokim strumieniem do budżetu. Jak szerokim? Dochody z VAT stanowią ponad połowę dochodów budżetowych.
Bartosz Turek, główny analityk HRE Investments