Po długim okresie wyczekiwania krajowy rynek wyraźnie się ożywił i w dodatku zaczął pokazywać względną przewagę nad dotychczas silniejszym europejskim otoczeniem. Indeks szerokiego rynku WIG wydaje się wybijać z wielomiesięcznego trendu bocznego i zmierzać w kierunku psychologicznego poziomu 60 tys. pkt. Można rzec, że w końcu otrzymujemy to, na co z utęsknieniem od dłuższego czasu czekaliśmy. Argumentów za dalszymi zwyżkami jest sporo.
Po pierwsze, krajowe dane zaskakują pozytywnie, a prognozy co do wzrostu gospodarczego rewidowane są w górę. Po drugie, przy niskich stopach procentowych i zadyszce na rynku obligacji kapitał zaczął przepływać w kierunku akcji. Po trzecie, silniejsze zachowanie dużych i średnich spółek dość jednoznacznie wskazuje na aktywność kapitału zagranicznego, bez którego większe zwyżki po reformie OFE nie byłyby możliwe. Wydaje się, że niebo jest bezchmurne i dalsze wzrosty są jedynie kwestią czasu, ale czy rzeczywiście? Niestety historia naszego rynku zmusza do ostrożności. Przede wszystkim względna siła rzadko kiedy utrzymuje się przez dłuższy okres czasu i sytuacji na rodzimym parkiecie nie można analizować w oderwaniu od otoczenia. Z kolei za naszą granicą indeksy wydają się łapać zadyszkę po fenomenalnym (przynajmniej w Europie) pierwszym kwartale. Zresztą rozpoczęty sezon wynikowy wydaje się potwierdzać pomocną dłoń jaką słabe euro dostarczyło europejskim koncernom.
Dobre wyniki przyjmowane są z radością, ale trudno obejść się wrażeniu, że mało kto spodziewał się innego ich obrazu. Wydaje się, że inwestorzy powoli zaczynają dostrzegać nieubłaganą kalendarzową zależność i co roku odgrzewane powiedzenie „sell in May and go away” zmusza do ostrożności. Również z warszawskiej perspektywy istotny jest właśnie rozpoczynany sezon wynikowy za miniony kwartał. Już teraz wiemy, że wzorem poprzednich okresów nie będzie on jednoznacznie dobry bądź zły, a kondycja spółek i sektorów będzie zróżnicowana. Z pewnością ważny sektor bankowy dobrych wyników nie pokaże i na ich poprawę trzeba będzie poczekać do drugiej połowy roku. Oznacza to, że skumulowane zyski notowanych spółek nie pokarzą takiej progresji jak w Europie Zachodniej i z tego względu nasza relatywna słabość od początku roku byłaby w pełni uzasadniona. Z kolei ostatnie zwyżki niekoniecznie już teraz uzyskają fundamentalne wsparcie. Zadać więc można sobie pytanie, czy przypadkiem ostatni wybijający ruch wzrostowy, mimo że od dawna wyczekiwany, nie jest nieco przedwczesny i zdecydowanie bezpieczniej byłoby go inicjować latem? Wówczas wchodzilibyśmy już w okres spodziewanej poprawy wyników branży finansowej, a krótkoterminowe wątpliwości związane z problemami Grecji i możliwą korektą w otoczeniu byłyby już rozwiane.