Ostatnie tygodnie pokazały, że inwestorzy nie chcą dwa razy wchodzić do tej samej rzeki. Najpierw chodziło o nieskuteczne budzenie „demonów południa” po upublicznieniu problemów głównego akcjonariusza banku Espirito Santo. Głosy wskazujące na możliwe dalsze rozprzestrzenianie się znanego jeszcze z 2012 roku wirusa szybko ucichły po tym jak rentowności obligacji włoskich czy hiszpańskich zeszły na nowe historyczne minima. Później przyszedł czas na geopolitykę i zaostrzenie na linii Zachód-Rosja po katastrofie malezyjskiego samolotu pasażerskiego nad terytorium wschodniej Ukrainy. Temat tego konfliktu był już jednak szeroko przerabiany w marcu tego roku i nikomu nie był obcy, więc część osób uznała, że jego powtórne dyskontowanie nie jest uzasadnione. Co interesujące, wstrzemięźliwość rynku dla sporej rzeszy osób była zaskoczeniem, ale dość szybko pojawiła się cała lista argumentów wyjaśniających takie, a nie inne zachowanie parkietów. Pierwszy i najważniejszy z nich to oczywiście niegasnąca wiara w siłę banków centralnych i forsowanych przez nie ultrałagodnych rozwiązań monetarnych. Druga związana jest z dobrą kondycją notowanych spółek, która udowodniona została przez bardzo dobrze rozpoczęty sezon publikacji wyników w USA oraz całkiem niezłe rezultaty koncernów europejskich. Trzecim czynnikiem jest historia sugerująca, że negatywny wpływ wydarzeń geopolitycznych na rynkowe wyceny jest krótkotrwały. Tak było w przypadku większości konfliktów ostatnich trzydziestu lat. Skoro w przeszłości nie opłacało się grać na „eskalację” konfliktu, to dlaczego miałoby tak być tym razem? Seria tych argumentów utwierdziła uczestników rynku, że lepiej jest dalej stosować sprawdzoną od 2009 roku strategię „kupowania każdej słabości” niż liczenie na klasyczną korektę rzędu 10%. Ponadto niska zmienność oznacza, że kupować należy na relatywnie niewielkich spadkach i już zniżkę rzędu 2/3% można uznać za atrakcyjną. Osobiście jednak uważałbym tę strategię za ryzykowną i to z kilku powodów. Po pierwsze, indeks S&P500 jest bardzo blisko psychologicznego poziomu 2000 pkt., którego przebicie „z marszu” jest raczej mało prawdopodobne. Po drugie, ostatnio ogłoszone przez UE sankcje są dalekie od śmieszności jaką mogły wywoływać wcześniejsze poczynania Brukseli. Wydaje się, że zarówno na Zachodzie jak i Rosji „przekroczony został Rubikon” i nie ma już łatwego powrotu do dawnych stanowisk. Zresztą wczoraj ogłoszony przez Rosję zakaz importu polskich owoców i warzyw wyraźnie pokazuje, że Moskwa nie będzie siedzieć z założonymi rękoma, a chłopcem do bicia tradycyjnie jest nasz eksport. Jeżeli dodamy do tego ciągły niepokój w Iraku, Gazie, Syrii, … to zasadnym wydaje się stwierdzenie, że dotychczas stosowana strategia ignorowania geopolityki może okazać się bolesna.