W czwartek S&P500 znalazł się przez moment na nowym historycznym szczycie, a Nasdaq wrócił do poziomu z marca 2000 r., czyli miesiąca w którym nastąpiło apogeum internetowej hossy. Stało się to tego samego dnia, w którym DAX stracił ponad 1 proc., przy fatalnych nastrojach inwestorów.
Niemal niepostrzeżenie, sytuacja na światowych giełdach zmieniła się niczym w kalejdoskopie. Podziwiany jeszcze kilka dni temu rajd głównych indeksów europejskich przeszedł w fazę nieprzyjemnej spadkowej korekty, zaś wykazujący niedawno rosnący niepokój parkiet amerykański, powrócił do bicia rekordów. Za tymi zmianami stoi nieodmiennie polityka pieniężna. Wall Street idzie w górę w ślad za pogarszającymi się danymi makroekonomicznymi, powielając model chiński, według zasady im gorzej w gospodarce, tym lepiej dla kontynuacji stymulacji monetarnej. W Nowym Jorku i Szanghaju są możliwości jej realizacji. W przypadku Fed wystarczy nic nie robić, czyli nie podwyższać stóp i nie straszyć nimi. Chiński Bank Ludowy ma jeszcze sporo amunicji różnego rodzaju i kalibru.
Złe dane ze strefy euro nie mogły być wykorzystane w analogiczny sposób, ponieważ jest EBC nie ma już pola manewru. Inwestorom na naszym kontynencie zostały tylko obawy o skuteczność skupu obligacji w pobudzaniu wzrostu gospodarczego i strach przed konsekwencjami wiszącego wciąż nad horyzontem Grexitu. Co gorsza, w przypadku DAX-a nie można wykluczyć scenariusza głębszej korekty, związanej z wyczerpaniem pierwszej fali impulsu związanego ze skupem obligacji, podobnie jak to miało miejsce dwa lata temu na giełdzie tokijskiej. Wówczas Nikkei po trwającym osiem miesięcy rajdzie, zaliczył 17 proc. spadek. Zakładając analogię (właśnie mamy ósmy miesiąc zwyżki DAX-a) i uwzględniając fakt, że Nikkei zyskał w pierwszym porywie monetarnej euforii prawie 80 proc., a DAX nieco ponad 40 proc., można spodziewać się spadku wskaźnika we Frankfurcie o jakieś umowne 8 proc. Na razie, licząc od szczytu z 10 kwietnia, stracił on 5 proc. Wspomniane 8 proc. wypadałoby w okolicach 11,5 tys. punktów, które można uznać za istotne wsparcie. Niedźwiedzie mają więc atuty zarówno techniczne, jak i fundamentalne, w postaci słabszych danych i napięcia związanego z Grecją.
Bardzo mocne przy tym europejskim zamieszaniu zachowanie naszego parkietu, a w szczególności indeksu największych spółek, pozwala na snucie domysłów, że możemy mieć do czynienia z realokacją kapitału z przegrzanych głównych giełd naszego kontynentu, w kierunku w miarę solidnych i płynnych rynków „peryferyjnych”. Wyjaśnienie alternatywne, chyba bardziej wiarygodne, związane z podążaniem warszawskiej giełdy śladem emerging markets, nasuwa się porównując ścieżkę, którą poruszają się WIG20, BUX i Shanghai Composite. Potwierdzeniem tej drugiej tezy mogą być niskie obroty na GPW, nie wskazujące na zwiększoną aktywność kapitału zagranicznego, a sugerujące, że kapitał ten idzie „portfelowo”, rozdzielając się między Budapeszt i Warszawę.
Dziś te rozważania zejdą w cień wobec „greckiego” posiedzenia ministrów finansów krajów strefy euro, publikacji indeksu nastrojów niemieckich przedsiębiorców Ifo oraz amerykańskich danych o zamówieniach na dobra trwałego użytku.
Główne giełdy azjatyckie mocno tracą na wartości. Wspomniany Shanghai Composite na godzinę przed końcem handlu zniżkuje aż o ponad 2 proc., a Nikkei o prawie 1 proc. Po kilka dziesiątych procent tanieją ropa naftowa i metale, z miedzią na czele. O około 0,2 proc. spadają kontrakty na S&P500, a ich śladem podążają pochodne na główne indeksy europejskie, choć te na DAX-a trzymają się nieco lepiej. Początek sesji nie zapowiada się więc optymistycznie.