Zapewnienia, że „nic nie będzie już takie jak dawniej” i rozmowy o inwestycjach w Bitcoiny w poczekalniach u dentystów to najlepsze argumenty, by trzymać się od kryptowalut z daleka.
W tym roku mija 35 lat od kiedy magazyn Time po raz pierwszy posłużył się terminem „nowa ekonomia”, choć popularność zyskał on w połowie lat dziewięćdziesiątych, a rozkwit w czasie wielkiej technologicznej hossy z przełomu wieków. Choć sam termin miał tylko opisywać przejście z gospodarki przemysłowej na rzecz technologicznej, opartej na wiedzy, w czasie internetowego boomu używano go do odróżnienia firm działających w sektorze przemysłu oraz firm internetowo-technologicznych. Z czasem termin nowa ekonomia zaczął być używany ironicznie, w odniesieniu do firm internetowych, które nie osiągają zysków, lecz dotychczasowe prawidła funkcjonowania przedsiębiorstw miałyby ich nie obejmować.
Być może najlepszą ilustracją internetowego szaleństwa i późniejszego otrzeźwienia były notowania Yahoo!, którego kapitalizacja wystartowała z 848 mln dolarów w 1996 r. by osiągnąć 125 mld dolarów w 2000 r. i zawrócić do 10 mld dolarów rok później. (Ostatecznie w 2016 r. Verizon kupił internetowe aktywa firmy – wyszukiwarkę, konta mailowe i komunikator – za 4,8 mld dolarów w 2016 r.). Pytanie brzmi, w którym miejscu tej historii jest Bitcoin lub inne kryptowaluty?
Nadchodzi nowe
Bańka internetowa to najświeższe spośród wielu skojarzeń, a schemat powstawania baniek na przestrzeni dziejów wydaje się zbliżony, począwszy od tulipanowej sprzed 400 lat. W inwestorach narasta przekonanie, że oto stoją przed szansą współuczestniczenia w historii, która na zawsze odmieni oblicze świata (nowa ekonomia), w którym żyją, przy czym same przemiany są na bardzo wczesnym etapie, co ma gwarantować krociowe zyski w długim terminie – gdy rewolucja zmieni się w nową rzeczywistość. I – co najciekawsze – to rzeczywiście działa, tyle, że rzadko w wypadku pionierów. Google debiutował na giełdzie z ceną 50 dolarów za akcję obecnie jest to ponad 1100 dolarów i to Alphabet, a nie Yahoo! zawładnął Internetem i to nie w skali USA, ale wymiarze globalnym.
Nie zawsze też zyski muszą pochodzić z dziedziny bezpośrednio związanej z nową gospodarką. Najbogatszą firmą na świecie jest wszak Apple, który zarabia na produkcji sprzętu (a więc „po staremu”), a najbogatszym człowiekiem świata – Jeff Bezos – założyciel Amazona, który swoją potęgę buduje na optymalizacji dostaw zakupów internetowych, choć gdyby nie hossa dotcomowa, Amazon nigdy nie mógłby powstać, a użyteczność iPhonów nie zostałaby doceniona.
Jeśli spojrzymy w ten sposób na Bitcoina, to łatwo dojść do przekonania, że bliżej mu do Yahoo! niż Google’a. Choć sam pomysł na powstanie kryptowaluty był przełomowym, to technologia sprzed dekady, sprawia, że w porównaniu do późniejszych kryptowalut bywa uznawany za walutę przestarzałą, która nie spełni pokładanych oczekiwań. Natomiast firmy, które jako pierwsze zdołają skomercjalizować technologię blockchain na dużą skalę, mogą osiągnąć sukces, pod warunkiem jednak, że zaakceptują płatności także w tradycyjnych walutach.
Wszyscy o tym mówią
Już w latach 30. minionego wieku mawiano, że gdy pucybut zapyta jakie akcje ma kupić warto ewakuować się z giełdy. Dekadę temu o inwestycjach giełdowych za pośrednictwem funduszy inwestycyjnych gawędzono w barach, kolejkach do sklepowej kasy i innych miejscach publicznych. Giełdowa hossa przebiła się do głównych wydań wiadomości telewizyjnych, podobnie jak nocne kolejki społeczne pod oddziałami domów maklerskich przyjmujących zapisy na akcje prywatyzowanych przedsiębiorstw, a gotówka całymi miliardami napływała do TFI i to w skali miesięcznej.
Czy z Bitcoinem jest podobnie? Dziś dzienniki telewizyjne nie mają już tej samej siły oddziaływania, a bieżących informacji częściej szuka się w Internecie, gdzie faktycznie kolejne rekordy notowań Bitcoina (i jego późniejszy spadek) skwapliwie odnotowywały największe serwisy ogólnotematyczne. Sam byłem świadkiem rozmowy o Bitcoinach w poczekalni dentystycznej, co oczywiście niczego jeszcze nie dowodzi.
Ale już sytuacja, w której firmy porzucają dotychczasowy profil działalności na rzecz bardziej modnego i potencjalnie zyskownego może być takim sygnałem ostrzegawczym. Pod koniec lat 90. wystarczyło ogłosić zamiar stworzenia serwisu internetowego, by kapitalizacja spółki wzrosła o kilkadziesiąt, a nawet kilkaset procent ( np. Agora i jej projekt Gazeta.pl lub Softbank i projekt Expander.pl). Dziś podobnie wygląda reakcja inwestorów na spółki, które postanowiły na poważnie zająć się blockchainem.
To jest uzasadnione
Problem z bańkami polega na tym, że nawet w ich apogeum zaangażowani w nie inwestorzy na ogół są w stanie używać z pozoru sensownych argumentów uzasadniających wycenę danego aktywa. Dopiero z perspektywy czasu trudno zrozumieć, dlaczego ktoś zapłacił za cebulkę tulipana równowartość domu z ogrodem, albo kupował akcje, gdy ich wycena sięgała kilkuset lat przyszłych zysków czy też metr mieszkania w klasie ekonomicznej za kilkakrotność średniego miesięcznego wynagrodzenia.
Z Bitcoinem sprawa jest jeszcze trudniejsza, ponieważ za jego wycenę odpowiadają czyste siły popytu i podaży, nie ma w nim natomiast wartości fundamentalnej, chyba, że za taką uznać ilość energii elektrycznej i mocy obliczeniowej potrzebnej do jego „wykopania”. Co prawda zwolennicy krytpowalut twierdzą – nie bez racji – że o tradycyjnych walutach można powiedzieć dokładnie to samo, ponieważ ich wartość opiera się tylko na wierze uczestników gospodarki co do swojej wartości, niemniej dolary, euro czy złote są w pełni wymienialne na godziny pracy, usługi, czy towary, zaś Bitcoin to nadal głównie instrument spekulacyjny, a nie waluta. Hasła o zerwaniu z zależnością wartości pieniądza od nieprzemyślanych lub chroniących partykularne interesy decyzji politycznych brzmią kusząco, a nawet logicznie, ale gdy wstaniemy od stołu, liczy się to, czy Bitcoinem można wygodnie zapłacić za codzienne zakupy. Nie wystarczy bowiem, że pieniądz jest ideologicznie czysty, by zyskał powszechną akceptację – musi być jeszcze w pełni wymienialny i – to najważniejsze – stabilny. Świat nigdy nie zaakceptuje pieniądza, którego wartość – w przeliczeniu na towary, usługi i godziny pracy – skacze i spada o kilkadziesiąt procent w kilka tygodni, dni i godzin, nawet jeśli technologia, która za nim stoi, rzeczywiście może zmienić obieg pieniądza w gospodarce.
Autor: Emil Szweda