W części I tego mini-cyklu dla frankowiczów opisywałem moją ulubioną metodę walki z bankowym oprawcą, tj. zastosowanie „techniki Rambo”. Nie w każdej sytuacji jest to działanie, które polecam. Kiedy taka walka ma sens, tj. kiedy kredytobiorca zawsze wygra, wybierając tę metodę walki?

Na pewno, jeśli znajduje się w opisanej poniżej sytuacji.

  1. Frankowicz nie ma środków na spłatę kredytu, lub podjął decyzję, że czas stanąć do walki z kredytodawcą (także w sytuacji, kiedy jest w stanie spłacać zadłużenie).
  1. Wartość nieruchomości to mniej więcej tyle samo, ile wynosi obecna kwota kredytu (po przeliczeniu na PLN), lub zadłużenie przewyższa wartość rynkową nieruchomości.
  1. Kredytobiorca ma silne nerwy i nie boi stanąć do walki z bankowym oprawcą.

Jeśli więc jesteś frankowiczem i w Twoim przypadku trzy powyższe warunki są spełnione, nie mam wątpliwości, że walka „techniką Rambo” to działanie w pełni optymalne. Lecz są także sytuacje, kiedy

Rambo mówi NIE

Jeśli frankowicz radzi sobie ze spłatą zobowiązania – lepiej, lub gorzej, ale na ratę zawsze środki uzbiera. To jest warunek podstawowy,  jeśli bowiem  kredytobiorca środków na spłatę nie posiada – musi jakieś działania obronne podjąć.

Rambo powinien powiedzieć NIE, jeśli dodatkowo:

  1. Frankowicz posiada inne nieruchomości, stałą pracę i niespecjalnie chce wchodzić w kilkuletni spór z bankiem, który nie wiadomo jak się zakończy

lub

  1. Wartość nieruchomości w sposób istotny jest wyższa od kwoty kredytu;

lub

  1. Kredytobiorca (czy też jego rodzina) są przeciwni takiemu rozwiązaniu, ze względu na słabą psychikę, lub uznanie, że zaprzestanie spłaty kredytu jest czynem nie do końca moralnym.

Krótko mówiąc przed podjęciem walki robimy analizę potencjalnych zysków i strat (także moralnych) i w przedstawionych powyżej sytuacjach odradzam podjęcie walki „techniką Rambo”. Więc albo płacisz i płaczesz, albo pozywasz bank – jest to metoda polecana przez kancelarie prawne, które w tego typu postępowaniach się wyspecjalizowały.

Kiedy jest sens pozwać bank?

„Atak” na funkcjonującą umowę to metoda walki dla bogatych. Bowiem poza środkami na spłatę zobowiązania musisz jeszcze znaleźć pieniądze na rozliczenie się z kancelarią, której zlecisz tę sprawę. Jeśli spór w sądzie przegrasz, musisz jeszcze pokryć koszty zastępstwa procesowego, a to jest od kilku do kilkunastu tysięcy złotych, zależy jak długo będzie trwał spór.

Przechodzimy więc do kolejnej, bardzo ważnej kwestii, tj. jakie są koszty, które poniesiesz walcząc w sądzie z bankiem. Szacunkowo wygląda to mniej więcej tak:

  1. Koszty sądowe – 1000 zł za każdą instancję, ale pod warunkiem, że jesteś konsumentem (w większości przypadków ten warunek będzie spełniony).
  1. Koszty prowadzenia sprawy w sposób standardowy (tj. poza opcją opisaną ust. 3. poniżej) – średnio to 10 tys. zł za jedną instancję.
  1. Koszty prowadzenia postępowania zmierzającego do podważenia istnienia długu (jak nie wiesz o co chodzi – wróć do lektury Części I.) – to około 5% wartości przedmiotu sporu. Uwaga – ta forma walki z bankiem dotyczy wyłącznie sytuacji, kiedy jesteś pozwanym, a nie powodem. Czyli nie możemy iść tą drogą, jeśli planujemy zaatakować funkcjonującą umowę.

Zwykle kancelaria prowadząca sprawę zastrzega sobie jeszcze premię za sukces, tj. dodatkowe wynagrodzenie w przypadku wygrania sprawy.

No tak, wtedy chętnie się zyskiem podzielisz. Gorzej, jeśli sąd przyzna rację drugiej stronie. Jak widać z powyższego, decydując się na ten sposób walki z bankiem, czyli atak na funkcjonującą umowę, ryzykujesz całkiem niezłą sumkę. W razie przegranej w sądzie twoja sytuacja się nie poprawi, a ty musisz wysupłać dodatkowo kwotę od 30 do 40 tysięcy złotych, aby pokryć koszty nieudanej sądowej batalii. Z tej właśnie przyczyny w większości przypadków odradzam klientom tę drogę, szczególnie, jeśli nie posiadają oni znacznych nadwyżek w budżecie domowym.

 A może upadłość konsumencka?

Kolejny sposób rozstania się na dobre z toksycznym kredytem to upadłość konsumencka.

Z pewnością świetnie brzmi w uszach taka forma pozbycia się długów, szczególnie, że do „sądowej „niszczarki zobowiązań” możemy wrzucić nie tylko kredyt „frankowy”. Jako osoba nieźle zaprawiona w bojach z sądami upadłościowymi, przestrzegam: z roku na rok sędziowie coraz surowiej podchodzą do wniosków o upadłość. Na początek należy zrobić pełną analizę danego przypadku, czy nie napotkamy na problem i wtedy sprawa zakończy się oddaleniem wniosku. A to z kolei zamyka nam drogę do upadłości konsumenckiej na okres kolejnych 10 lat (tu są wyjątki, ale nie chcę tematu tego rozwijać). Zakładając, że w twoim przypadku prawdopodobieństwo oddalenia wniosku o upadłość jest niewielkie, warto zastanowić się, kiedy takie rozwiązanie jest najlepsze. Oto moja opinia w tym względzie.

  1. Oprócz kredytu „frankowego” posiadasz inne zobowiązania.
  2. Nie jesteś nastawiony na wieloletnią walkę w sądach (z jednym lub z kilkoma wierzycielami). Czyli chcesz w miarę szybko uwolnić się od długów i zacząć „Życie II”,  godząc się na utratę nieruchomości oraz środków jakie w nią zainwestowałeś.

Pytanie o koszty przeprowadzenia upadłości konsumenckiej. To wyjątkowo tani sposób pozbycia się długów. W sądzie zapłacisz … 30 zł, plus to co będziesz musiał zapłacić kancelarii, której zlecisz opracowanie wniosku. (możesz także sam napisać taki wniosek, jeśli czujesz się na siłach). Jeśli chodzi o wartość takiej usługi, mogę napisać jedynie jak wyceniamy taką pracę w kierowanej przeze mnie Kancelarii. Opracowanie wniosku to koszt od 2 do 3 tysięcy złotych, w zależności od trudności sprawy. Mogą dojść jeszcze koszty „przygotowania do upadłości”, tu już wyceniamy indywidualnie każdy przypadek. Ma to miejsce, jeśli w okresie zgłoszenia zamówienia na taką usługę, klient nie spełnia warunków, lub musi uprzednio wykonać kilka działań (zgodnych z duchem stosownej ustawy), aby nie wszystko oddać syndykowi do sprzedaży.

Jeśli jednak kredytobiorca „frankowy” nie ma innych zobowiązań i ma choć trochę siły na podjęcie walki w słusznej sprawie, wtedy zdecydowanie odradzam upadłość konsumencką. No tak, zapytasz, chętnie bym powalczył, ale nie stać mnie na to. Nawet jak zaprzestanę spłaty kredytu, to mogę ledwie zarobić na chleb i utrzymanie. Czy jest dla mnie nadzieja na wejście w spór z bankiem? I co mogę wygrać?

Tak, opracowałem metodę działania także w takiej sytuacji, co opisuję w kolejnym akapicie. Można wygrać mnóstwo czasu, czyli minimum 6 lat „darmowych obiadków”: przez tak długi okres czerpiesz korzyści z nieruchomości, nie płacąc nic a nic na poczet toksycznego kredytu.

Bieda – obrona, czyli jak walczyć w sądzie z bankiem nie posiadając środków opłacenie kancelarii prawnej

Bieda – obrona, to wejście w merytoryczny spór z bankiem, a nie prawny. Bo do tergo nie potrzeba profesjonalnej kancelarii prawnej. Najpierw trzeba pisać do banku podania o restrukturyzację, ale proponując takie warunki spłaty, jakie jesteś w stanie udźwignąć. Bank każe ci spłacać po 3 tys. zł miesięcznie, a ty możesz na ratę wysupłać ledwie 500 zł – to wystąp z takim podaniem. Bank się nie zgodzi? Pisz dalej, drugi raz, trzeci, aż bankowi się znudzi ta zabawa i otrzymasz wypowiedzenie umowy. Już zyskałeś na tym około pół roku… Bo oczywiście w okresie korespondencji nie spłacasz nic ponadto co deklarujesz w swoich podaniach. Po jakimś czasie, znowu pewnie upłynie kolejne pół roku otrzymasz pocztą grubą korespondencję. Tym razem z sądu. Będzie to pozew.  Od dnia odbioru masz dokładnie 14 dni na odpowiedź. Albo napiszesz sam – tu powołujesz się na całą twoją wiedzę o kredytach pseudo-frankowych (w razie co masa informacji na ten temat jest dostępna w Internecie) oraz zarzucasz bankowi, że nie umiał przeprowadzić prostej restrukturyzacji. Odpowiednimi sztuczkami – na ten temat także wiedzę pozyskasz w sieci – możesz przedłużać znacząco procedurę w sądzie. A tam są co najmniej dwie instancje, przy czym przerwa pomiędzy I-szą, a II-gą to minimum 1.5 roku. Co dalej?

 Przegrasz, ale … i tak wygrasz!

No właśnie, pewnie w sądzie polegniesz. Tyle, że nie wydając prawie nic, zyskałeś już 4 lata (a może więcej?), oczywiście wtedy nawet nie pomyśl, aby spłacać kredyt!

Przed tobą jeszcze 2 lata od przegranej do egzekucji komorniczej. Bank będzie chciał cię wyekspediować z mieszkania wraz z rodziną przy pomocy komornika. Pozwolisz na to? Nigdy w życiu! Jak będzie zbliżał się termin licytacji po prostu składasz wniosek o upadłość konsumencką. Zobacz ile zyskałeś: gdybyś zrobił to na początku, nie mógłbyś sobie mieszkać jak Lord Cox w swoim mieszkaniu: całkiem za frico. A jeśli nie mieszkasz w kredytowanej nieruchomości – przez 6 lat możesz ją wynajmować, przy czym cała kasa z tego tytułu (poza podatkiem) jest dla ciebie!

Jeśli nie czujesz się na siłach, aby tworzyć stosowne pisma do sądu, idź do sprytnego bankowca i ten pomoże ci stworzyć takowe za maks. 2 tysiące zł. Apelację możesz napisać sam, powtórzysz swoje zarzuty, które zgłaszałeś w I instancji. Plus coś tam dopiszesz, odnosząc się do przebiegu postępowania. Na przykład wpiszesz zarzut, że sąd nie powołał w twojej sprawie danego świadka, o co wnioskowałeś w piśmie procesowym.

Składasz broń, czy staniesz do walki w słusznej sprawie?

Jak widzisz, możliwości podjęcia walki z bankowym oprawcą jest sporo. I niemal zawsze wychodzisz z tego boju wygrany (poza sytuacją, kiedy to ty pozwiesz bank i sąd nie przyzna ci racji).  Nie wiadomo tylko ile wygrasz. Dlatego też zdecydowanie odradzam asekuranctwo i przyjęcie założenia, że w sądzie jesteś na z góry przegranej pozycji, szczególnie, jeśli nie stać cię na profesjonalną kancelarię.

To Twoje życie, Twoja Rodzina i Twoje pieniądze! Pokaż, że Polak potrafi. Nie ułatwiaj bank-dytom życia. Nawet nie mając odpowiednich zasobów finansowych, możesz im nieźle zaleźć za skórę. I przede wszystkim: będzie to z korzyścią dla Ciebie i Twoich najbliższych.

Autor: Krzysztof OPPENHEIM