BIZNES TUBA – dalej BT.

Krzysztof Oppenheim, Prezes Zarządu „Nieruchomości Boża Krówka”  (dalej KO), ekspert finansowy od restrukturyzacji, oddłużenia i upadłości konsumenckiej.

BT.  Jak się Panu podoba ustawa z dnia 15 maja br. – Prawo restrukturyzacyjne? To sukces czy porażka ustawodawcy?

KO. Niestety – ciężka porażka. Cel był szczytny: pomoc przedsiębiorcom w utrzymaniu się na rynku, przy grożącej im upadłości – z powodu utraty płynności finansowej. Prace nad ustawą trwały aż trzy lata i zaangażowano do tych prac wybitnych ekspertów, m.in. najlepszych w Polsce sędziów upadłościowych. A na koniec zamiast ekskluzywnej, wykwintnej potrawy otrzymaliśmy zakalec. Mam na  myśli treść ustawy w ostatecznej wersji.

BT. Czyli chcieliśmy dobrze, wyszło – jak zawsze?

KO. Tak można to spuentować.

BT. To może po kolei. Co poszło nie tak?

KO. Zacznijmy od statystyk. W latach 2003 – 2015, czyli w okresie obowiązywania obecnej ustawy Prawo upadłościowe i naprawcze ogłoszono 7333 upadłości likwidacyjnych oraz trochę ponad 1000 upadłości z możliwością zawarcia układu. To nie są pełne dane: w tym drugim przypadku, z czasem okazało się, że dane większość podmiotów, którym dano szansę na utrzymanie się na rynku, poprzez zawarcie układu z wierzycielami, tej kuracji nie przetrwało. Otóż w ciągu 12 lat od wejścia w życie ustawy Prawo upadłościowe i naprawcze, według stanu na dzień obecny, udało się przeprowadzić jedynie trochę ponad 100 upadłości zakończonych układem, który ma szanse zostać wykonany! Dane te skrzętnie zbiera Pan Jan Lech Hińcz – jeden z najbardziej doświadczonych polskich syndyków, działający w tej branży nieprzerwanie od 1992 roku. W tej sytuacji, absolutną koniecznością wydaje się zmiana prawa upadłościowego, stąd też powstała koncepcja stworzenia ustawy Prawo restrukturyzacyjne.

BT. Statystyki faktycznie są przerażające. Jeśli w trakcie postępowania upadłościowego wychodzi obronną ręką ledwie ok.1 proc. podmiotów, to faktycznie źle się dzieje w państwie polskim… Idźmy dalej: jakie założenia naprawy tej sytuacji przyjął ustawodawca?

KO. Bardzo słuszne. Kluczem do sukcesu miało być stworzenie nowej profesji – doradcy restrukturyzacyjnego. Ma być to przygotowana merytorycznie i doświadczona osoba w tego typu procesach, czyli w rozwiązywaniu problemów podmiotów, które znalazły się na skraju bankructwa. Będzie to łącznik między dłużnikiem, wierzycielami, a sądem. Zadaniem doradcy będzie opracowanie – w trybie pilnym – planu restrukturyzacyjnego oraz wdrożenia założeń tegoż planu w życie: za zgodą wierzycieli i sądu. A jak to się uda – pomoc w prowadzeniu tej firmy, czyli będzie to forma nadzoru nad realizacją układu zawartego z wierzycielami.

BT. Czy ten elitarny zawód będzie wymagał licencji?

KO. Tak. I jest to kolejny, bardzo mocny punkt ustawy Prawo restrukturyzacyjne.

BT. Na razie słyszę z Pana ust same pochwały na temat nowej ustawy. Skąd więc tak zła ocena treści tego aktu prawnego.

KO. Ustawodawca pokazał, jak łatwo można wielki sukces przekuć na jeszcze większą porażkę. Otóż, zgodnie z treścią Art. 453 ust. 1 ustawy: „Z dniem wejścia w życie ustawy licencja syndyka staje się licencją doradcy restrukturyzacyjnego”. I to ma być sposób na wybranie super-specjalistów od najtrudniejszych zadań, czyli tych „najlepszych z najlepszych”? Bez jakiegokolwiek egzaminu? Trudno o większy absurd. Rola syndyka, szczególnie w obecnej, krajowej rzeczywistości, najczęściej sprowadza się do przeprowadzenia procesu likwidacji masy upadłościowej bankrutującego podmiotu. Jak to się ma to restrukturyzacji? Nijak!  Oto bardzo trafny i obrazowy komentarz tego rozwiązania autorstwa, wspomnianego wcześniej syndyka Jana Lecha Hińcza: „To tak jakby grabarz został wezwany do operacji na otwartym sercu”

BT. Czyli według Pana proces restrukturyzacji będzie tak wyglądał jak w starym kawale, o doktorze, który przez pomyłkę zamiast operacji wykonał pacjentowi sekcję zwłok?

KO. Dokładnie tak. I nikomu nie będzie do śmiechu. Ani przedsiębiorcy, któremu zaaplikowano „sekcję”, ani jego pracownikom, ani wierzycielom. Jedynym beneficjentem będzie doradca restrukturyzacyjny, który za swoje „usługi” zainkasuje pokaźną sumkę. Bez względu na agonię pacjenta.

BT. Czy, mimo to, przedsiębiorca będzie miał szasnę w ten sposób się uratować?

KO. Moim zdaniem, taka pseudo-pomoc zakończy się w 98 na 100 przypadków ciężkim bankructwem. Pomimo faktu, że wiele z firm poddanych procesowi restrukturyzacji dało by się uratować. Ale nie poprzez przekazanie tak skomplikowanej operacji w ręce laika. To będzie rzeź!

BT. Jakie jeszcze widzi Pan słabe punkty tej ustawy?

KO. Nieznajomość tematu, czym jest prowadzenie firmy, która znajduje się na skraju upadłości. Nie da się, w sytuacji permanentnego braku płynności finansowej, przez długi okres, utrzymać firmy na rynku. Aby pomóc takiemu przedsiębiorcy, trzeba działać bardzo szybko. Szybkość wymusza także prostotę rozwiązań, zaś procedury restrukturyzacyjne, które przewidziane są w ustawie to działania analityczno-negocjacyjne rozciągnięte na kilka lat. Wróćmy do porównania, że jest to coś na kształt operacji na otwartym sercu. Taki zabieg nie może ciągnąć się latami, bo pacjent się po prostu wykrwawi!

BT. Co więc trzeba zmienić, aby ustawa „chodziła”?

KO. Podejście do problemu. Fachowo przeprowadzona restrukturyzacja to analiza przyczyn, a nie leczenie skutków „choroby”. Jeśli szybko zdiagnozujemy co faktycznie pacjenta „boli”, to być może leczenie potrwa nie 3-4 lata, a 3-4 dni. Wiem co mówię, bo właśnie takimi sprawami się zajmuję, bardzo często z powodzeniem.

BT. Proszę więc o jakiś przykład.

KO. Firma posiada kredyt obrotowy na kwotę np. 500 000 zł. Umowa się kończy i bank nie chce jej przedłużyć, bo firma wykazuje słabe wyniki finansowe. Jest to typowe, kompletnie absurdalne, często spotykana działanie banków, które odcinają od finansowania przedsiębiorcę w najtrudniejszym dla niego okresie. Jak się łatwo domyśleć: kredytobiorca nie ma środków na spłatę zobowiązania. Wtedy bank automatycznie staje się panem i władcą życia tego przedsiębiorcy.

BT. Jakie są wtedy możliwe scenariusze?

KO. Dokładnie dwa. Albo bank zachowa się w tej sytuacji prawidłowo i wykorzystując ogólnie dostępną wiedzę z dziedziny bankowości, zastosuje odpowiednio skuteczną formę restrukturyzacji. Albo – co niestety zdarza się częściej – odmówi restrukturyzacji lub przeprowadzi ją w sposób niefachowy. Czyli: postawi za wysoko poprzeczkę swojemu klientowi;  mam tu na myśli wysokość spłat narzuconą przez kredytodawcę w harmonogramie restrukturyzacyjnym. Ta druga sytuacja to właściwy moment dla wejścia do gry doradcy restrukturyzacyjnego – z prawdziwego zdarzenia.

BT. Czyli stosowna interwencja w banku, który nie umie prawidłowo przeprowadzić procesu restrukturyzacji. A jeśli bank nie zmieni swojej decyzji?

KO. I tu jest właśnie sedno sprawy, a jednocześnie dowód na słabość naszego prawa. Otóż taki przedsiębiorca jest dziś na przegranej pozycji, bank w każdej chwili może wystawić bankowy tytuł egzekucyjny, co zniszczy przedsiębiorcę w okresie od 1 do kilku miesięcy. Na BTE kredytobiorca nie ma żadnej obrony, w teorii może złożyć pozew przeciw-egzekucyjny, ale wcale nie zatrzyma to prowadzonej egzekucji z udziałem komornika. Na dodatek na opłacenie pozwu trzeba wyłożyć 5 proc. wartości sporu, co często stanowi dla

dłużnika barierę nie do przeskoczenia. W ten sposób rokrocznie zagraniczne banki niszczą w Polsce setki firm, które nie mogą się przed tego typu działaniami obronić. Winowajcy zaś, czyli banki, nie ponoszą za powyższe żadnej kary, także w sytuacji, kiedy źle przeprowadzona restrukturyzacja powoduje  straty po stronie kredytodawcy.

BT. Czy można więc ten stan rzeczy zmienić?

KO. Oczywiście. I to w pięć minut! Wystarczy bowiem tylko powołanie do życia arbitrażu sądowego, który w tego typu sytuacjach będzie w trybie błyskawicznym rozwiązywał podobne problemy. Czyli, poprzez stosowne orzeczenie, arbiter sądowy nakaże bankowi zmianę umowy, a na dodatek narzuci wobec winnego stosowne sankcje. Powinna to być wysoka kara finansowa za „próbę doprowadzenia – z premedytacją – kredytobiorcę do upadłości oraz za działanie niezgodne z zasadami współżycia społecznego”. Tak bym nazwał tego typu nadużycie ze strony banku.

BT. Czy w polskich realiach takie rozwiązania są realne?

KO. Moim zdaniem, w cywilizowanym świecie takie normy prawne to coś absolutnie oczywistego. W innym przypadku nie mówimy o państwie prawa, a o systemie prawnym opartym na prawie pięści. Spór wygra zawsze ten kto jest silniejszy, a nie ten kto ma rację. Takie sytuacje w Polsce obserwujemy niemal w każdej dziedzinie. I to jest dla mnie bardzo bolesne. Szczególnie, że nie widzę ze strony naszych polityków żadnych działań, aby ten stan rzeczy zmienić.