Jedna z rynkowych zasad głosi, że spadki na giełdach kończą się w momencie, kiedy dobrze zostaną poznane ich przyczyny. Na pierwszy rzut oka może wydawać się to nieco śmieszne, gdyż wyjaśnień ruchów na rynkach można codzienne znaleźć od groma. Problem w tym, że nierzadko są one nieprecyzyjne bądź wręcz błędne. Warto w tym kontekście prześledzić historię ostatniego „krachu”.

W dość częstej opinii rozpoczął się on w piątek po publikacji comiesięcznego raportu z rynku pracy, w którym uwagę inwestorów zwrócił najsilniejszy wzrost płac od 2009 roku. Miałoby to wpłynąć na wzrost oczekiwań inflacyjnych i w konsekwencji również ilości podwyżek stóp procentowych w USA. Z kolei silniejsza skala zacieśnienia monetarnego wywołała odwrót od ryzyka na parkietach giełdowych. Z tym tłumaczeniem jest jednak kilka problemów. Po pierwsze, pierwsza silniejsza wyprzedaż miała miejsce dzień wcześniej w Europie. Zbiegło się to z początkiem kolejnego miesiąca kalendarzowego i już wówczas złamane zostały ważne techniczne wsparcia w przypadku DAX-a czy WIG20. Po drugie, dla uważnego obserwatora piątkowe dane z USA wcale nie miały wymowy proinflacyjnej.

Aby to zrozumieć trzeba mieć świadomość, że zarobki podawane są jako średnia za jedną godzinę pracy. Wspomniana średnia wzrosła w styczniu o 2,9% rok do roku, co w istocie było przyspieszeniem względem wcześniejszych odczytów. Miało ono jednak naturę bardzo techniczną. Otóż nastąpił silny spadek ilości godzin przeprowadzonych przez Amerykanów. Był on najsilniejszy od początku ubiegłego roku, nie licząc września, w którym niski odczyt wynikał z huraganowych zniszczeń. Zresztą spadała też ogólna wielkość zarobków, ale mniej niż ilość godzin pracy, i stąd obserwowany wzrost średniej płacy za przepracowaną godzinę.

Sam raport był dodatkowo pod wpływem obserwowanego w ostatnim czasie uderzenia zimy w USA, więc nie warto na jego bazie wyciągać zbyt pochopnych wniosków. Efektywny rynek nie powinien przynajmniej tego robić. Co więc było prawdziwą przyczyną spadków? Odpowiedź wszyscy poznali we wtorek. Była nią implozja popularnych ostatnimi czasy funduszy zarabiających na spadku rynkowej zmienności. Strategia ta była bardzo zyskowna z uwagi na niemalże niczym nieprzerwany, jednostajny i spokojny wzrost najważniejszych indeksów.

Koniec tej sielanki musiał kiedyś nastąpić, a że trwała ona nadzwyczaj długo, to i zakończenie było gwałtowne. Co ważne, wyraźnie spokojniejsze były rynki walut oraz surowców. Oznacza to, że giełdowych zniżek nie można wiązać z obawami o osłabienie koniunktury gospodarczej. To teoretycznie dobra wiadomość, ale gdyby za miesiąc nie zmienił się obraz wspomnianego wyżej raportu z rynku pracy, to jego wymowa nie byłaby korzystana dla perspektyw dla wzrostu czy inflacji, co lekki niepokój może już budzić.

 

Autor: Łukasz Bugaj, CFA, Analityk Dom Maklerski Banku Ochrony Środowiska SA