Najbardziej gorące obecnie kwestie poruszane nie tylko w mediach ekonomicznych to niespotykanie wysoki kurs franka szwajcarskiego i konsekwencje wynikające z tego zjawiska. Najczęściej stawianym przez media pytaniem jest czy państwo, a w szczególności banki, powinny pomóc kredytobiorcom zadłużonym w tej walucie?
Dość nieoczekiwana decyzja Narodowego Banku Szwajcarii o zaniechaniu działań stabilizujących narodową walutę wstrząsnęła rynkami finansowymi i przeraziła kilkaset tysięcy polskich kredytobiorców, którzy wcześniej zdecydowali się na kredyt we frankach. O dotychczasowy względny spokój zadłużonych dbał wspomniany wyżej bank, który pilnował siły franka względem euro, utrzymując tę relację na poziomie co najmniej 1,20, jednakże kilkanaście dni temu podjęto decyzję o uwolnieniu tej relacji. W konsekwencji kurs franka w przeliczeniu na złotówki przekroczył aż 5 złotych (od kilku dni kurs utrzymuje się na poziomie 4,20-4,30 zł.), a około pół miliona polskich kredytobiorców z mniejszymi lub większymi obawami kalkuluje możliwości spłaty zaciągniętych kredytów.
Problem jest poważny i nie chodzi tu o skalę zjawiska. W każdym razie nie tylko.
Nawet z pobieżnych analiz wynika, że kredyty w szwajcarskiej walucie były tańsze, a różnice w miesięcznych ratach nierzadko wynosiły kilkaset złotych, w porównaniu z równoważnym zadłużeniem w złotych. Nie miejmy zatem wątpliwości – ci, którzy decydowali się na kredyty we frankach, podejmowali takie decyzje z myślą o znaczących korzyściach, jakie z tego tytułu uzyskają.
I rzeczywiście, były one niepodważalne. Czy teraz, kiedy sytuacja raptownie uległa zmianie, powinni oni oczekiwać wsparcia ze strony banków i instytucji państwowych?
Czy ewentualna pomoc dla jednej grupy społecznej nie zostanie odebrana negatywnie przez inne? Czy w ten sposób nie stworzy się grupy osób wybranych czy nawet specjalnie uprzywilejowanych? Oczywiście zwolennicy wsparcia, w tym zadłużeni w helweckiej walucie będą udowadniać, że zostali wprowadzeni w błąd i że same banki namawiały ich do takiego rozwiązania. W jakiejś części będą mieli rację, wszak większość kredytobiorców nie czyta umów kredytowych, a nierzadko ich nie rozumie. Ta właśnie grupa zdecydowała się na kredyt we frankach, ulegając sugestiom doradców kredytowych. Inni, bardziej świadomi kredytobiorcy, którzy liczą wszystkie koszty, porównują oferty różnych banków, niekiedy negocjują warunki kredytowe, podejmowali decyzję w pełni świadomie, licząc na ewidentne korzyści i przez dłuższy czas korzystali z tego rozwiązania. Ponadto sprzyjały temu ogólne warunki – dobra koniunktura w gospodarce, wzrost przeciętnego wynagrodzenia i umacnianie się złotego. Niestety dzisiaj karta się odwróciła. Obecnie, według publikowanych danych, ponad dwieście tysięcy osób spłaca kredyty o wartości wyższej niż wartość nieruchomości, pod zakup których kredyty te były zaciągane. Inaczej mówiąc, gdyby dzisiaj pozbyli się tych nieruchomości, to za pozyskane w ten sposób środki pieniężne nie byliby w stanie spłacić swoich kredytowych zobowiązań. Czy jest to jednak powód, aby ingerować w relacje między bankami a ich klientami?
Osobiście opowiadam się za taką ingerencją. Same banki nie mają w zasadzie żadnego interesu, aby cokolwiek zmieniać. Zarobiły setki milionów i zarabiają nadal. Jakich argumentów należałoby użyć, aby dzisiaj przekonać te instytucje do zmiany swojej polityki i wprowadzenia zmian, pozwalających na obniżenie rzeczywistych obciążeń „frankowych” dłużników? Chociaż banki to instytucje zaufania publicznego, dziś kreujące rozwój gospodarczy kraju i standardy życia obywateli, to jednak nie należy zapominać, że są to podmioty kierujące się podobnymi zasadami, jak wszyscy inni gracze tj. wypracowaniem jak największego zysku. Nie zgadzam się z podnoszonymi dzisiaj głosami, że banki wykorzystywały niewiedzę klientów, że dzięki temu zarobiły grube miliony, a ich prezesi pławią się w luksusach. Nawet jeśli argumentacja taka nie jest pozbawiona choć częściowych racji, to jednak jest bardzo populistyczna. Nie przyjmuję też argumentacji podpartej przykładem Banku Pekao SA i jego prezesa Jana Krzysztofa Bieleckiego, który nie wprowadził do swojej oferty kredytów we frankach szwajcarskich. Stawianie decyzji ówczesnego prezesa jako wzór zachowania trąci naiwnością. Przecież naraził swój bank na zmniejszenie wpływów, utratę zysków. W takich kategoriach to decyzja niekorzystna, aby nie powiedzieć nieodpowiedzialna. Ale pomijając populizm i wynikający z tego łatwy sposób przerzucania odpowiedzialności na banki, należy stwierdzić, że tylko banki są władne, aby swoim klientom ułatwić wyjście z niekorzystnej sytuacji, w jakiej obecnie się znaleźli. Jako strona umów kredytowych, banki posiadają wystarczające narzędzia, aby te umowy restrukturyzować – dokonać przewalutowania, obniżyć prowizje czy odsetki, zamrozić kurs lub go obniżyć, wprowadzić okresowe wakacje od spłaty zobowiązań albo wydłużyć termin spłat, czyniąc miesięczne raty bardziej przyjaznymi dla kredytobiorców. Swoich klientów, którzy tym bankom zaufali i którzy mogą pozostać im wierni na całe życie. Rząd natomiast, poprzez swoje struktury i organy (Ministerstwo Finansów, NBP, KNF), winien mocno wspierać takie działania, pamiętając o tym, że skuteczna polityka kredytowa to jedno z najważniejszych narzędzi stymulowania konsumpcji, która jest najważniejszym i najskuteczniejszym motorem rozwoju gospodarczego.