Obserwując przebieg wydarzeń po ubiegłorocznym „czarnym czwartku”, kiedy to kurs franka gwałtownie poszybował do góry, mam wrażenie, że od tego dnia jesteśmy w stanie wojny. Z jednej strony barykady atakują frankowicze,  jest to grupa o liczebności ponad 1,5 mln naszych rodaków; brałem tu pod uwagę kredytobiorców frankowych wraz z ich rodzinami. Ich przeciwnikiem jest ledwie garstka banków, głównie z zagranicznym kapitałem, które odpowiedzialne są za frankowe szaleństwo.  Mimo tak znaczącej przewagi liczebnej i prowadzenia walki „na naszym terenie”, frankowicze, jak na razie, przegrywają z kretesem.

Straszna broń w rękach instytucji finansowych

Jak to jest możliwe? Takie pytanie wydaje się oczywiste w zaistniałej sytuacji.

Dogłębna analiza „wojennych” manewrów pozwala na zrozumienie tej anomalii. Otóż bankowcy dysponują bronią o potwornej sile, której nie posiada druga strona.

Cóż to za potworna broń, która pozwala niemal bez strat własnych pacyfikować tak liczną grupę Polaków w ich własnym kraju? To straszne i tak bardzo skuteczne narzędzie walki stosowane przez kredytodawców … to  nasze oszczędności, które grzecznie zanosimy do banków. Mając do tychże instytucji pełne zaufanie, że środki te będą odpowiednio zabezpieczone. Każdy z banków ubranych w akcję frankową ma do dyspozycji nie mniej niż 40 mld zł kapitału pochodzącego z dobrowolnych wpłat naszych rodaków, a także  firm działających w Polsce. I każdy kredytodawca może środkami tymi dysponować wedle własnej woli.

Szanowny Czytelniku, jeśli nie masz silnych nerwów, zakończ lekturę niniejszej publikacji w tym miejscu. Bowiem to co wyrabiają bankowcy z naszymi oszczędnościami – czyli także z Twoimi pieniędzmi, które grzecznie wpłacasz  do bankowej kasy –  woła o pomstę do nieba.

Środki te są nie tylko sprywatyzowane przez bankowców i wydawane na ich potrzeby własne, są również bardzo często  marnotrawione. No bo kto by się przejmował cudzą kasą… Ale  ten ogromny kapitał jest także orężem w omawianej na wstępie wojnie frankowicze  vs. banki.

Oto więc jak banki, głównie te należące do zagranicznych właścicieli, realizują ideę bezpieczeństwa lokat, tworzonych z naszych oszczędności.

Bajońskie wynagrodzenia członków zarządu.

W żadnej branży nie ma tak abstrakcyjnie wysokich zarobków dla zarządu, jak  w przypadku bankowości. Podstawowe wynagrodzenie członka zarządu to nie mniej niż 1 mln zł rocznie, prezesi dochodzą do 5-ciu, 7-miu milionów, a rekordzista – zagraniczny prezes jednego z największych banków działających w Polsce – dostaje ponoć sporo ponad 10 mln zł rocznie.

Problem jest w tym … że jakości tej pracy nie widać. Opinię tę wyrażam jako osoba związana z bankowością nieprzerwanie od 1993 roku, mająca osobisty udział w rozwoju kilku dziedzin polskiej  bankowości. Weźmy pod uwagę np. bankowość hipoteczną, w której się specjalizuję. Przeciąganie wydawania decyzji kredytowych –  przez  miesiące – w prostych sprawach, mnożenie absurdalnych i zupełnie zbędnych procedur, czy też nieumiejętność stworzenia odpowiednich zabezpieczeń spłaty zobowiązań w postaci szerokiego wachlarza działań z zakresie restrukturyzacji – to chleb powszedni obecnej bankowości.

Zagraniczny właściciel danego banku, decydując o wysokości apanaży członków zarządu podległego podmiotu „kupuje’ w ten sposób pełne poddaństwo tych osób  i skierowanie ich działań tylko na jeden cel: aby bank ten wykazywał jak najwyższe dochody.  Wtedy właściciel może sięgnąć po sutą dywidendę.

Tu bardzo ważna uwaga: „wykazywanie dochodu” i „osiąganie dochodu” to zupełnie dwie różne kwestie. Bankowcy są bowiem mistrzami kreatywnej księgowości, o czym pisałem m.in. w publikacji „Small Short na Wisłą”.

Generowanie wirtualnych dochodów, które pozwalają na wypłatę nienależnych dywidend,  jest więc świadomym działaniem na szkodę banku. I m.in. za takie właśnie działania, członkowie zarządów zagranicznych banków (na szczęście nie wszystkich) są tak hojnie wynagradzani. Ponieważ zyski tychże instytucji finansowych są najczęściej bardzo zawyżane, stąd prosty wniosek: kasa na wypłaty tak astronomicznych pensji pochodzi w istotnej części z naszych oszczędności.

Bankowy lobbing

Banki, działając w określonym otoczeniu prawnym, mogą dzięki dostępowi do gigantycznego kapitału odpowiednio zadbać o swoje interesy.  Nierzadko pojawia się w mediach stwierdzenie, że Polska nie jest państwem prawa, tylko – państwem prawa banków. Czyli banki są ponad prawem, zaś każdy kto – na przykład będąc kredytobiorcą – sprzeciwi się instytucji finansowej, staje się osobą wyjętą spod prawa. Potwierdza powyższe m.in. funkcjonowanie przez blisko 20 lat w naszym systemie prawnym, bankowego tytułu egzekucyjnego (BTE).

Otóż, w okresie obowiązywanie BTE, bank dostał przywilej bycia sędzią we własnej sprawie, z czego uśmiali by się już Rzymianie w VI wieku naszej ery. Patrz: kodyfikacja prawa rzymskiego opisana w „Kodeksie Justyniana” w latach 528-534 n.e.

BTE, które zostało zdelegalizowane dopiero pod koniec ub. roku,  działało niczym paralizator: pozwalało pacyfikować niesubordynowanych kredytobiorców w trybie błyskawicznym. I odbywało się to w majestacie prawa.

Bankowy lobbing to nie tylko wpływ na obowiązujące w Polsce prawo. To także możliwość ustawiania innych instytucji, w tym – odpowiedzialnych za nadzór nad rynkiem finansowym, aby bankowcom nie spadł włos z głowy. Nie sposób nie przytoczyć tu słów wypowiedzianych przez Przewodniczącego KNF przed paroma miesiącami. Podaję stosowny fragment notatki PAP z marca 2016 roku:

 „Według szefa KNF, niepokojące jest, że z ust osób, które – w odczuciu społecznym – mają wiedzę na temat tego, co się dzieje w systemie, padają stwierdzenia podające w wątpliwość stabilność sektora bankowego w Polsce.

Mówiąc wprost: przewodniczący Komisji Nadzoru Finansowego, narzuca zmowę milczenia wszystkim ekspertom, którym może działanie banków się nie podobać; także w sytuacji, kiedy zagraża ono stabilności sektora finansowego.

Lobbing bankowy idzie także w innych kierunkach. Jest to opłacanie zawsze pro-bankowych dziennikarzy, ekonomistów i ekspertów, a tym ważniejszy jest ich głos,  im większy posiadają oni autorytet w kwestii rynku finansowego.  Oto kilka przykładów, tu odnoszę do wypowiedzi właśnie w sprawie wojny frankowiczów        z bankami:

„Wziąłeś kredyt we frankach? Nie jesteś lepszy od wilków z Wall Street”

–  wypowiedź Ryszarda Petru dla Gazety Wyborczej z 29 listopada 2014 r.

„Pomoc  frankowiczom byłaby niemoralna”

–  wypowiedź Leszka Balcerowicza dla Polska The Times, z 26 stycznia 2015 r.

„Kredytobiorcy walutowi są w lepszej sytuacji niż kredytobiorcy złotowi”
–  wypowiedź Krzysztofa Pietraszkiewicza dla Polska The Times, z 9 czerwca b.r.

Pewnie każdy z wymienionych powyżej panów uważa się za patriotę. Nie mniej jednak z czegoś trzeba żyć, a w przypadku tych osób mówimy o życiu bardzo dostatnim… Nawet jeśli ceną za to  jest wypowiadanie tak anty-polskich haseł.

Oręż w sądowej walce przeciwko frankowiczom oraz przy innych sporach sądowych.

Gdzie może udać się frankowicz  po sprawiedliwość, w sytuacji kiedy grozi mu bankructwo, a stosownej ustawy jak nie było tak nie ma? Pozostaje jedynie droga sądowa.  Statystyki pokazują jednoznacznie, że łatwiej zaistniały problem finansowy rozwiązać dzięki wygranej w lotto, niż poprzez zakończony sukcesem proces sądowy przeciwko kredytodawcy. Dzięki ustawicznej pracy lobby bankowego oraz gigantycznych nakładów finansowych bankowców na tworzenie własnego pozytywnego wizerunku instytucji publicznego zaufania, daje się odczuć, że przy sporach sądowych kredytobiorca kontra bank, ten pierwszy jest na z góry przegranej pozycji. No bo wziął z banku kasę i nie chce jej oddać.  Na to bezmyślnie powtarzane hasło, oraz tłumaczenie działania banków misją dbałości o bezpieczeństwo depozytów – sędziowie wciąż dają się nabierać.

Aby jednak doszło do procesu, frankowicz (czy też każdy inny kredytobiorca będący w sporze z bankiem) musi za stanięcie do tej nierównej walki sporo zapłacić. Do niedawna było to 5% wartości sporu za każdą instancję plus koszty wynagrodzenia prawnika –  a musi to być ekspert od bankowości, które wynosi od 10 do 25 tys. zł netto za napisanie pozwu do pierwszej instancji.

Na ewentualne, swoje koszty sądowe, bank może brać – do woli – środki z naszych depozytów. Także wtedy, kiedy zdecyduje się zaangażować do pomocy najdroższą kancelarię prawną z Nowego Jorku. Cudze pieniądze łatwo się wydaje..

Lipne sondaże, fałszywe statystki

Czy pamiętasz, Szanowny Czytelniku, w jakich okolicznościach po raz pierwszy usłyszałeś, że Pan Petru idzie do polityki?  Ja pamiętam. W tym samym czasie podano bowiem wyniki sondażu, że Nowoczesna.pl może cieszyć się blisk 10-procentowym poparciem wyborców… Bankowcy chcieli mieć swoją partię w sejmie i zakończyło się to pełnym sukcesem. Jak myślisz, za czyją kasę sondaż taki został zamówiony?

A oto dwa inne przykłady. Na początek sondaż z początku czerwca br. Oto wniosek, później często cytowany przez media:

„Gdyby wybory odbyły się z najbliższą niedzielę, to najwięcej frankowiczów poparłoby Nowoczesną Ryszarda Petru”

Czyli frankowicze, których lider Nowoczesnej nie tak dawno temu porównywał do  hochsztaplera rozsławionego przez film Scorsese „Wilk z Wall Street”, nazywając ich w ten sposób przestępcami – chcą powierzyć swój los w ręce Panu Petru.

Pewnikiem liczą, że za rządów Nowoczesnej za swój niecny czyn trafią do zakładu zamkniętego, mając tym samym zapewniony wikt i opierunek. I nie będą musieli przejmować się wciąż rosnącą ratą kredytu…

I jeszcze jeden sondaż, tym razem zamówiony przez Związek Banków Polskich.

Wniosek z tegoż sondażu:

„48 procent Polaków dobrze ocenia sektor bankowy”

Na  temat tak absurdalnego stwierdzenia,  wypowiadałem się w felietonie „Dlaczego nienawidzimy banków?”

Hodowla trolli

Celem pozyskania w walce z frankowiczami oparcia w polskim społeczeństwie, a konkretnie wśród osób, którym udało się nie zostać ofiarami toksycznego kredytu w CHF, bankowcy poszli w nowoczesność. A więc wykorzystują media społecznościowe oraz Internet jako źródła do przedstawiania niby-własnych opinii.  Poprzez firmy pi-arowe, opłacane przez instytucje finansowe, zaangażowano tysiące trolli do pracy nad urabianiem opinii Polaków, w kwestii kto ma rację w sporze o kredyty w szwajcarskiej walucie.

Wiedzę na temat tej metody walki banków z frankowiczami i możemy zdobyć przez zapoznanie się z mini-blogiem pt. „Byłam bankowym trollem”. Oto kilka celnych cytatów z tego opracowania:

„Trolle wynajmuje firma pi-arowa i ona im płaci. Ale skąd pochodzi ta kasa to trolle nie mają prawa wiedzieć. W przypadku trolowania bankowego może idzie z banku, kilku banków, ze związku banków, od lobbystów, a może od instytucji, która pilnuje interesów banków. Nie obchodziło mnie dla kogo, albo przeciwko komu trolowałam.”

„Troll jest bardzo malutkim trybikiem w maszynerii. Maszynerii smarowanej ogromną kasą (…) Chodzi o ochronę przed odpowiedzialnością za grube afery: kredyty walutowe, polisolokaty, mylące umowy, nadmierne opłaty, itp. Sam zwrot kasy oszukanym kredytobiorcom walutowym oznaczałby dla banków zmniejszenie kilkuletnich zysków o 30 – 40 miliardów złotych.”

Pod każdą publikacją dotyczącą frankowiczów – bez względu na opinię autora w tej kwestii, pojawia się natychmiast seria argumentów przeciwko kredytobiorcom, którym chyba rozum odebrało, skoro wzięli kredyt walutowy (to jedno z typowych stwierdzeń trolla). Jednak opinia idzie w świat – dopisują się to tychże, inni internauci, którzy „kupują” hasła kontra frankowiczom, wymyślone przez firmy pi-arowe zatrudniające trolli. Z najbardziej znanych to: „widziały gały, co brały”.

Oszczędnościami i Polaków pracą, właściciele banków się bogacą

Te wszystkie działania, które obrócone są nie tylko przeciwko frankowiczom, ale także przeciwko całemu społeczeństwu, banki opłacają z naszych depozytówi innych środków, które pozostawiamy na bankowych kontach.  A więc z owoców naszej ciężkiej pracy i za nasze pieniądze stworzyliśmy finansowego potwora, którego nadrzędnym celem jest wyprowadzenie za granicę jak największej ilości kasy do swoich właścicieli.

Bankowcy nie wahają się także przed użyciem naszych oszczędności przy pacyfikacji wrogów, czyli wobec  przeciwników opisanej polityki, która z pewnością nie służy polskiej gospodarce. A przecież tylko w tym celu, bankowcy uzyskali od państwa tak wiele przywilejów, zupełnie niedostępnych dla innych, komercyjnych podmiotów działających w naszym kraju.

Gospodarka pieniężna a`la bank

Jak widać, banki do perfekcji opanowały tzw. gospodarkę finansową. Sprywatyzowały środki, które tam pozostawiamy, wydając je w wedle własnego uznania, bardzo często na cele sprzeczne z interesem deponentów.

Banki sprywatyzowały także zyski – co było widać przy kredytach frankowych przed pierwszym tąpnięciem, które nastąpiło jesienią 2008 roku. Zyskowność  na tej działalności była wówczas bardzo wysoka: marże były wyższe niż w przypadku kredytów złotówkowych plus zarobek na spreadzie; od  do 15 proc.

W całości zysk ten pozostał  w bankach.

Ale żeby nie wszystko było w jedną stronę: banki upaństwowiły ryzyko kredytowe oraz także straty,  które powstają w wyniku ich skrajnie nieodpowiedzialnej działalności. Patrz: szaleńcza akcja udzielania kredytów hipotecznych w CHF  w okresie największego ryzyka, tj. przy bardzo mocnej złotówce wobec szwajcarskiej waluty.

A my na to wszystko pozwalamy, na dodatek stawiając sektor bankowy ponad prawem.

 

Krzysztof Oppenheim, Nieruchomości Boża Krówka